[M] Przez mękę do raju?

Przy okazji odnawiania starych utworów (tudzież nagrywania ich na nowo) nadeszła chwila, gdy pochyliłem się nad ówczesną moją dumą, czyli "Drogą do raju" z albumu "Schody do nieba" (he, he). Utwór jak utwór, dzisiaj patrzę na niego z mniejszymi emocjami, ale wtedy!...

Ambicje

Po tym, jak zdobyłem Yamahę MU-50 (która była dla mnie wówczas rewelacyjna brzmieniowo), marzyłem o dwóch rzeczach: żeby nagrać coś z potężnymi bębnami (na wzór ścieżki dźwiękowej "The Rock" Hansa Zimmera, a co!) oraz żeby umieścić ludzki wokal we własnym utworze. Na bębny musiałem zaczekać, ale wykiełkował we mnie pomysł, jak zrealizować drugie zadanie.

Na jednym z obozów wędrownych zakupiłem bowiem kasetę "De Angelis" z chorałem gregoriańskim. Postanowiłem wykorzystać zaśpiewy mnichów i dodać do nich własną muzykę - pozostawały tylko trudności techniczne.

Jak to zrobić?

Do dyspozycji miałem: magnetofon kasetowy Sony, walkman, Yamahę MU-50 i Atari ST. Muzykę wymyśliłem bardzo szybko (to był taki lipcowy "muzyczny haj", kiedy w niespełna 30 dni nagrałem godzinny album), pozostawało połączyć ją z chorałem - ale jak to zrobić?

Dzisiaj to nie problem - do DAW wrzucamy odpowiednie klipy audio, synchronizujemy, korygujemy i gotowe. Ale wówczas...

Najpierw przesłuchałem wielokrotnie kasetę z chorałem, aby znaleźć odpowiedni fragment (czy fragmenty). Skręconym bez lutowania kabelkiem (trzeszczał przy dotykaniu, więc obchodziłem się z nim jak z jajkiem) podłączyłem walkmana do MU-50. MU-50 podobnej jakości kabelkiem było spięte z magnetofonem nagrywającym. I teraz cała zabawa - włączyć nagrywanie, uruchomić odtwarzanie w walkmanie i w odpowiednim momencie uruchomić odtwarzanie muzyki w Atari ST (suma sygnałów z Yamahy i walkmana szła do rejestratora). Po pierwszym fragmencie chorału trzeba było delikatnie odłączyć trzeszczący kabelek od walkmana, ustawić w walkmanie (na słuchawkach) drugi fragment, delikatnie podpiąć z powrotem do MU-50 (zanim skończy się fragment instrumentalny) i w odpowiednim momencie uruchomić odtwarzanie. Teoretycznie można by nie odłączać, ale operowanie walkmanem podczas szukania i ustawiania niosło jednak większe ryzyko wygenerowania trzasków.

Możecie sobie wyobrazić, że nie udało się to za pierwszym podejściem. Za drugim, piątym i dziesiątym również. Z tego, co pamiętam, siedziałem na tym dobrych parę godzin. Jak już trafiłem z momentem odtwarzania, to trzeszczał kabelek. Jak kabelek nie trzeszczał, to nie zdążyłem przewinąć do drugiego fragmentu chorału. A jak zdążyłem, to włączyłem go za wcześnie lub za późno...

Nic dziwnego, że kiedy w końcu udało się całość nagrać, ani mi było w głowie wprowadzać jakieś poprawki w warstwie instrumentalnej i przechodzić całą procedurę jeszcze raz!

Szumofobia muzyczna

Tak jak na początku przygody z fotografią "chorowałem" na szumofobię, tak wówczas bardzo doskwierały mi niedostatki techniczne sprzętu audio. Nagrania na kasecie bardzo szumiały (choć kupowałem tylko bardzo drogie kasety chromowe i stosowałem system Dolby), a sprawę pogarszała słaba jakość stosowanych przewodów (z braku lutownicy i wiedzy w posługiwaniu się nią większość kabelków byłą łączona przez skręcanie "drucików"). W efekcie nagrania były dość kiepskiej jakości, mimo że parę lat później zgrałem je do komputera i trochę "podrasowałem" w CoolEdit Pro.

Cud, że się udało

Jak tak sobie patrzę z dzisiejszej perspektywy, to miałem bardzo dużo samozaparcia i wolnego czasu, by robić takie rzeczy. Może zresztą stąd bierze się u mnie nostalgia do tych bardzo niedoskonałych nagrań i chęć, by wreszcie zabrzmiały tak, jak sobie to wtedy wyobrażałem? Kto wie?

W tym miejscu chciałbym jeszcze po dziękować oo. Paulinom z Wyższego Duchownego Seminarium w Krakowie za zgodę na publikację tego utworu, który bez fragmentów chorału nie zaistniałby zapewne.

Tak czy owak, zapraszam do posłuchania!

Komentarze